Autobiografia
źródła strumyka
Od wczesnych chwil dzieciństwa, jak tylko sięgnę pamięcią najdalej jak mogę, pojawia się doświadczenie osobliwego stanu wrażliwości i otwarcia, niesamowitej bezwysiłkowej uwagi. Przytomność, gotowość do przyjmowania każdej chwili całym sercem, całym sobą. Każda pojawiająca się sytuacja, każdy dźwięk, obraz, zapach, smak, każde muśnięcie opuszkami palców było tak intensywne i bezpośrednie, że wypełniało rzeczywistość bez raszty. Było to zarówno przepełnione wyjątkowością, pięknem, przejrzystością, ale i miało intensywnie bolesne strony. Stan ten z czasem zaczął przygasać. Może ta bolesność zmuszała do wycofywania się, do zamykania…? Utrata tej przejrzystości powoli zaczynała rodzić tęsknotę. Narastając zaczęła niemal zmuszać mnie do duchowych poszukiwań, by “powrócić” do tej przestrzeni, poczucia jedności, jasności i przejrzystości percepcji… ta wrażliwość i otwarcie jest pewnie dana nam wszystkim, choć z wiekiem wielu z nas ją zatraca. Czasami, już dużo później żartowałem sobie, “szkoda, że nie zostałem odnaleziony jako tulku przez jakiegoś duchowego mistrza, jak to bywa w tybetańskiej tradycji, który zadbałby o mój rozwój, ominęłoby mnie wtedy tracenie tego poczucia jedności i ta ogromna tęsknota…” Teraz jestem wdzięczny, bo choć nie stałem się też genialnym muzykiem, czy kompozytorem w wieku kilku lat, albo artystą malarzem, rzeźbiarzem, czy też mistrzem wewnętrznych sztuk “walki”, ani też samorodnym mistykiem, siedzącym już jako dziecko miesiącami nieruchomo pod drzewem bez jedzenia i picia… jednak jestem wdzięczny, bo doświadczając tych wszystkich traum dzieciństwa, rozciętej brody, borowanych i dłutowanych zębów, kilkuletniej tułaczki, samotności, nieobecności rodziców, te wszystkie rzeczy są dla mnie bliskie, więc bliscy są mi inni ludzie, w których widzę ślady podobnych chwil. Pamięć jasności tego umysłu-serca z dzieciństwa to żaden powód do dumy, bo pełnię niesiemy wszyscy wkraczając w ten “świat formy”, tyle, że większość z nas zupełnie to traci, często bardzo wcześnie i zapominając przestaje tęsknić… jednakże idąc dalej przez życie, napotykając cierpienia, trudności, poddawani hartowaniu w ogniu i lodzie, ciągle mamy szansę by nabrać wrażliwości, empatycznej wiedzy doświadczenia, swoistej mądrości, bez której bylibyśmy jakże odlegli od wszystkich z którymi dzielimy naszą Ziemię i tą jedną chwilę zwaną życiem… czy bez tego wszystkiego potrafilibyśmy kochać, doceniać, cieszyć się… choćby tym łykiem chłodnej wody ze strumyka?
tęsknota za utraconym
Wydaje się to niemożliwe, choć wygląda, że są zapisane w ciele wszystkie chwile z naszego życia, tak i u mnie, chwila moich narodzin i tuż po, wróciły w postaci doświadczeń wydobytych z ciała. Sprawdziłem to jakiś czas temu pytając moją mamę o szczegóły, które potwierdziły się, trudności w moim porodzie, białe obite ceratą stoły, zimne, przyklejające się do wrażliwej skóry dziecka, dźwięk narzędzi chirurgicznych, bardzo jasne światło, które przeraźliwie raziło… teraz już się to niemal calkiem zatarło, ale jako dziecko, przez pewien czas miałem w “pamięci” również to, czego doświadczałem wcześniej - rzeczywistość sprzed moich narodzin. Kiedy byłem dzieckiem, poczucie wszechogarniającej przestrzeni, niesamowite bogactwo percepcji, świadomość jedności wszystkiego, co dzięki oknom oczu, uszu, nosa, dotyku, smaku i myśli było cudownie przejrzyste i otwarte… potrafiłem zamykając oczy przed snem słyszeć muzykę i tworzyć ją, w wieku kilku lat miewałem wrażenie jakbym przed zaśnięciem w ciemności przebywał w ogromnej sali jakby z kopułą i miał możliwość słyszeć orkiestrę złożoną z wielu instrumentów, których dźwięki tworzyłem i słyszałem w myślach, dzięki czemu mogłem tworzyć muzykę…miałem poczucie, że to echo z jakiegoś innego, może przeszłego świata, tego co w jakimś wcześniejszym życiu przed obecnymi narodzinami bylo moim udziałem, gdzie cudowna muzyka połączona z zapachem, światłem, formą, uczuciami i smakami, oraz dotykiem wypełniała przestrzeń… docierało do mnie coraz wyraźniej, że nie będzie to możliwe do osiągnięcia tu na ziemi… Męczyła mnie moja nieporadność, bezradność, niezrozumienie dla świata, który odkrywałem, jego okrucieństwo, brak wrażliwości… z tego powodu ogarniał mnie wielki smutek, który do pewnego stopnia do dziś jest obecny, a i bywa przeszkodą w moim działaniu, w twórczości, bo cokolwiek bym nie robił, ma się to nijak do tych cudowności i możliwości jakie jak mi się wydawało miała istota z moich zamierzchłych, niemal już nierzeczywistych wspomnień… Od najmłodszych lat rozpocząłem poszukiwania duchowe, kiedy tylko dostrzegłem, że moja łączność i pamięć tej rzeczywistości z jakiej przyszedłem, tej przestrzeni i przejrzystości jaką miałem, zaczęła się zacierać i niknąć. Mimo jakże nieporadnych niestety wysiłków, coraz bardziej zaczęło się zmniejszać otwarcie mojego serca - umysłu… młodzieńcze poszukiwania łączące sztukę i zabawę były równie intensywne jak poszukiwania gdzieś głęboko sensu tego wszystkiego… z dzieciństwa pamiętam też bardzo mocno las, światło słońca przezierające przez korony drzew, migoczące tęczową poświatą, cudowność zapachów, kolory, przestrzeń, świeżość powietrza, głosy ptaków, szelest liści, owady budujące przestrzeń swoimi delikatnymi dźwiękami, jak ogromna sala koncertowa zapierały dech w piersiach kiedy tylko miałem okazję wstąpić do tego królestwa…
czerwony deszcz
Przez pierwsze lata mojego życia doświadczyłem tułaczki, kiedy zmienialiśmy miejsce zamieszkania, pamiętam szczypiące w oczy szare mydło w czasie kąpieli w metalowej balii, ciągle inne łóżko, ale ten sam kocyk i połyskującą złotawą kołderkę w kwadraciki, nieobecność rodziców, którzy ciągle pracując ledwie dawali radę wiązać koniec z końcem i babcia dbająca o mnie, a później i o moją siostrę… kiedy mieszkaliśmy akurat tuż pod Lublinem, a miałem może 3-4 latka, bawiłem się w ogrodzie, był piękny słoneczny dzień, ciepły i spokojny. Brzęczały trzmiele i pszczoły, pachniały kwiaty, szeleściły liście… gdy nagle sielankowy spokój rozdarł przeraźliwy, ostry dźwięk. Podbiegłem z bijącym sercem do płotu i przez sztachety zajrzałem na podwórko sąsiadów. Przenikliwie kwicząc, przerażony prosiak biegał wokoło próbując uciec przed sąsiadem, który trzymał w ręku długi nóż. Z gardła zwierzęcia z ogromnej rany tryskała krew. W moich nozdrzach jej słodka mdła woń pomieszała się z zapachem kurzu, piasku i ziemi którą moczył czerwony lepki deszcz. Zwierzę desperacko miotało się po ogrodzonym terenie próbując ratować życie… patrzyłem na to oniemiały, jak sparaliżowany dłuższą chwilę, pamiętam tylko, że za jakiś czas nastała ogłuszająca cisza, ptaki przestały śpiewać, jakby chciały uczcić minutą ciszy coś, co przed chwilą się stało. Odwróciłem się i zacząłem biec w stronę domu zasłaniając oczy pełne łez. Do moich nozdrzy dotarła woń którą również pamiętam do dziś, woń denaturatu i palonych włosów. Nie widziałem ostatnich podrygów zwierzęcia, ale czułem co się stało. W sercu bez słów brzmiało mi pytanie: “Dlaczego coś takiego się dzieje? Cóż to za świat na który trafiłem?”. Przez lata rodzice dziwili się, czemu jedzenie mięsa jest dla mnie tak trudne, czemu odsuwałem je na brzeg talerza i jeśli tyko mogłem, unikałem go, wymyślając przeróżne sposoby… taki ot dziwny niejadek…
brązowe błoto
Prewentorium w Krasnobrodzie, gdzie trafiłem jako kilkuletni chłopiec, określiłbym jednym słowem: samotność. Wiele miesięcy i dużo czasu w ciszy i milczeniu. “Cisza” to drugie ze słów, które kojarzę z tym pobytem. Trzecie skojarzenie, to “brązowe błoto”, ciemny brąz borowiny. Zabiegi borowinowe i ten jej specyficzny zapach, jedyny w swoim rodzaju zapach borowinowych gorących okładów na twarzy, kiedy przy zamkniętych oczach można było marzyć, myśleć, a czasem leżeć bez myśli, czując ciepło borowiny, jej zapach, własny oddech i dźwięki w sali i na korytarzu. Każda z osób była innym dźwiękiem kroków. Często było to wiele, wiele minut w ciszy. Czasem gdy zabieg trwał już bardzo długo, a borowina stawała się chłodna dźwięk kroków pielęgniarki na korytarzu był zbawienny. Było to moje pierwsze “zazen”. Dni mijały powoli w samotności. Czekanie na przyjazd któregoś z rodziców raz na dwa tygodnie, a czasem tylko raz w miesiącu. Lato powoli nabierające kolorów jesieni, które powolutku przykrywa puszysty śnieg. Dni płynące powoli jak rzeczka opodal budynku. Po powrocie do Lublina nowe mieszkanie, z łazienką, kuchnią, balkonem i swoją połówką pokoju gdzie można malować lepić z plasteliny… po baraku koło fabryki z kuchnią i łazienką za zasłoną i brudną, wspólną z innymi lokatorami toaletą na korytarzu, wyglądało to na inny świat… Zaczęła się szkoła. Nowe środowisko, dostosowywanie się do “nowego świata”, spotkanie przyjaciela z którym czas się nigdy nie dłużył. Do dziś jesteśmy z Irkiem przyjaciółmi. Malowanie, rysowanie, rzeźbienie, astronomia, majsterkowanie, czytanie w myślach, parapsychologia… wreszcie początki intensywnych duchowych poszukiwań. Oczywiście również wakacje, a oto jedno ze zdarzeń, które znacząco zmieniło moje spojrzenie na życie i świat.
głęboki błękit
Było lato, mała wioska na roztoczu, ciocia, wujek stolarz i pszczelarz. Poza godzinami w “majsterni” wujka i szczepem “indian Lakota” załozonym przeze mnie, Szarego Niedźwiedzia i książkami o szamanach, wojownikach, ogniskami i szałasami, była też rzeka. Ot, niewielka rzeczka z wodą góra po pas, ale i z młynem, śluzą i wielkim młyńskim kołem. Było ciepło, wręcz gorąco, woda spokojnie płynęła, chłopcy łowili ryby stojąc na półce obok śluzy. Żeby do nich dojść trzeba było przejść po belkach obok młyńskiego koła. Belki trochę zielone, ale uda się… chaust powietrza w chwili przestrachu, bo belka okazała się bardzo śliska. W dół do wody pod młynem, pod śluzą, pod kołem młyńskim. Nagle zrobiło się cicho i ciemno. Tylko u góry majaczyło światło dnia przeświecając przez wodę. Światło oddalało się. Było coraz chłodniej i ciemniej. Ogarnął mnie niesamowity spokój, otulał mnie ze wszystkich stron i przenikał mnie coraz głębiej i głębiej. Czas jakby zupełnie się zatrzymał. Chłód ciemność i całkowita cisza. W ułamku chwili, jak w błyskawicznie cofającym się filmie, całe życie przemknęło mi przed oczami i “oddaliło się”. Zrobiło się całkiem pusto, spokojnie i wręcz cudownie. Wszystkie kłopoty, zwyczajne sprawy odeszły. Jedynie to oddalające się światło migotało i pobłyskiwało tęczowo. Piękno, spokój i cisza jakby mnie zaczarowało, chciało się tak pozostawać jak najdłużej. Jednak stawało się coraz zimniej, ciemniej i jakby jakiś wewnętrzny nakaz bez myśli sprawił, że zacząłem poruszać rękoma odpychając wodę w dół i podążając w stronę światła. Gdy podpłynąłem w górę znowu spokój i bezruch zaczął mnie ciągnąć w dół, tym bardziej, że nie było się czego chwycić, ani o co wesprzeć, po bokach były gładkie wypłukane przez spadającą przy ruchu młyńskiego koła wodę a tuż obok wyślizgane pale. Teraz ruszyłem energiczniej do góry, dała znać o sobie wola życia. Poczułem wreszcie jak ktoś uchwycił mnie za włosy i wyciągnął z wody. Mój cioteczny brat Staszek uratował mi życie. Powiedział mi później, że siedział nad brzegiem i coś go tknęło, by tu przybiec. Za pierwszym podpłynięciem nie dał rady mnie złapać, jako doświadczony ratownik miał już skakać, kiedy pojawiłem się po raz drugi. Dobrze, że miałem włosy podobne do Jimiego Hendrixa i było za co złapać. Dopiero kiedy wracaliśmy drogą do domu, poczułem ciepło dnia, zapach rozgrzanego asfaltu i dotarło do mnie, że właśnie mogłem stracić życie. Poczułem, że nogi robią mi się jak z waty i przez chwilę ledwo szedłem…
droga wojownika
Od legend o wojownikach i szczególnie szamanach rdzennych mieszkańców Ameryki, Hopi, Navaho, czytając o Huanie Metiusie i książkę Witkacego o “niemytych duszach”, zacząłem dostrzegać również kraj kwitnącej wiśni. Legendy o samurajach, droga busido, mistrzowie sztuk walki i film saga o Judo sprawiły, że zacząłem ćwiczyć taekwondo. Pierwsza sekcja w Lublinie i najpierw grupa początkująca, ale po pół roku zaawansowana. Byłem chyba najmłodszy w tej zaawansowanej grupie, ale jako, że równolegle zacząłem ćwiczyć hathayogę i miałem predyspozycje stawów biodrowych po paru miesiącach robiąc więcej niż turecki szpagat, znalazłem się w grupie 6ciu pierwszych uczniów, którzy zdali na zielone pasy i zaczęli prowadzić zajęcia ze swoimi grupami. Wiele pokazów i godziny ciężkich treningów. Na każdym pokazie to ja demonstrowałem rozciągnięcie, gibkość. Zwykle tuż po rozbijaniu zostawało sporo desek, więc układałem je na dwóch stosach po 30-35 cm każdy i kładąc na nich stopy robiłem najpierw szpagat turecki, a potem dociągałem siedzenie do ziemi. Pamiętam godziny ćwiczeń i przeróżne metody indywidualnej pracy. Czasem spałem całą noc w szpagacie, zapalałem i gasiłem światło nogami na codzień… ciągle jednak taekwondo nie było tym czego szukam. Po jakimś czasie znalazłem się w kadrze narodowej na mistrzostwa Europy w Monachium. Było nas 10ciu zgłoszonych, razem z lekarzem i trenerem Jerzym, który sam był zawodnikiem. W mistrzostwach Europy mogły brać udział jedynie osoby ze stopniami mistrzowskimi. Przysłano nam folder ze zdjęciami kadrowiczów i wszystko zdawało się iść dobrze. Niestety tuż przed zawodami drobna kontuzja sprawiła, że udałem się trochę profilaktycznie do ortopedy. Po zrobieniu zdjęć RTG dostałem skierowanie do profesora ortopedii i na dodatkowe celowane zdjęcia. Duże niedomknięcie łuku kości kręgosłupa tuż przy rdzeniu kręgowym w najniższym ruchomym kręgu, zaowocowało drastyczną diagnozą, a co za tym idzie końcem mojej “kariery” sportowej z perspektywa operacji, lub wózka inwalidzkiego. Choć jeszcze przez ponad 25 lat po zakończeniu wyczynowych ćwiczeń, robiłem szpagat turecki bez rozgrzewki, tak niestety skończyła się moja wyczynowa kariera zawodnicza. Mistrzostwa Europy, na które mimo wszystko mogłem pojechać na własną odpowiedzialność, ryzykując wiele, zbiegły się również z wyjazdem mojego chóru na tourne do krajów beneluxu i z jeszcze jednym zdarzeniem z jakże ważnej dziedziny życia, która w międzyczasie się pojawiła i nabierała znaczenia, więc miał to być trudny wybór…
czym jest źródło?
Miałem 16 lat i wiele życiowych pytań, które zaczynały coraz mocniej palić w moim sercu i wręcz chwilami chwytać za gardło. Po latach tęsknoty i poszukiwań, jeden ze znajomych pozyczył mi książkę. Były to “Trzy filary zen” Philipa Kapleau.
Kiedy zacząłem czytać, dostałem gęsiej skórki na całym ciele. Czytałem z zapartym tchem, nie mogąc połozyć się spać. To było jak powrót do domu, jak spotkanie przyjaciela. Kiedy podczas lektury trafiło mi do rąk zdjęcie mnichów zen idących na takuhatsu - rytualne żebranie - łzy popłynęły mi z oczu. Coś się otworzyło i już nie zamknęło: jakbym przypomniał sobie coś, czego przecież w tym życiu doświadczyć nie mogłem. Poczułem, jakbym spędził wiele lat tak chadzając rzędem, w szatach, okrągłym nakryciu głowy, z miską w ręku, dzwonkiem, czasem z długim kijem…
Gdy doczytałem do końca “Mowy o jednym Umyśle” Bassujego, od razu tego dnia zacząłem zazen. Zapytywanie “Kto słucha?”, “Co doświadcza rzeczywistości?” pojawiło się naturalnie, tak jakbym parę chwil temu przestał o to pytać i tylko wrócił do czegoś, co robiłem wiele lat. Po pewnym czasie wykrystalizowało się we mnie pytanie: “Czym jest źródło wszystkiego?” - pytanie to pozostało ze mną przez wiele, wiele lat…
może zakon?
Ciągle jednak szarpała mną niepewność i lęk. Przecież urodziłem się, ochrzczono mnie, byłem u komunii i u bierzmowania. Choć od dwóch lat już zazen stalo się dla mnie codziennością, zdarzyło się coś, co potrząsnęło mną w posadach.
Zdarzyło się coś bardzo nieoczekiwanego i przykrego. Byłem w strasznym dołku. Gryzło mnie poczucie winy i straszny smutek przepełniał moje serce. Poszedłem do księdza katechety ze łzami w oczach po poradę. Czekałem na niego na piętrze przez kilka godzin. Wrócił bardzo późno, a jego pierwsze słowa, gdy mnie zobaczył, brzmiały “Ojej… będę musiał schodzić na dół i zamknąć za tobą drzwi.” Nie spytał choćby jednym słowem… Wyszedłem i snułem się po ulicach miasta przez kilka godzin. Postanowiłem jeszcze, jako ostatni krok, pojechać do Krakowa: na krakowskie Bielany.
Pociąg dojechał w środku nocy, koło trzeciej. Było chłodno; jesienne krakanie wron i szelest liści pod stopami towarzyszył mi do klasztornej furty. Blisko czwartej zakołatałem do bramy, ale cisza, która mi odpowiedziała, aż kuła w uszy. Na pierwszy dźwięk za bramą — a było to skrzypienie trzewików, butów — musiałem czekać pół godziny. Słysząc to, zakołatałem po raz wtóry. Otworzyło się małe, drewniane okienko i zabrzmiał cichy głos furtiana. Przedstawiłem się i zostałem wpuszczony.
Biały, gęsto tkany, surowy habit i skrzypiące trzewiki były moim przewodnikiem do małej salki, gdzie przez trochę czasu rozmawiałem z furtianem. Na koniec rozmowy popatrzył na mnie i z pewnym smutkiem w oczach rzekł: “pamiętaj, mistyk wysoko lata, ale i z wysoka spada. Uważaj na siebie.” Spędziłem tam jeszcze kilka godzin i wróciłem z powrotem. Żeby wstąpić do zakonu Kamedułów, najpierw należało odbyć nowicjat. Napisałem nawet list do opata w Bieniszewie; odpisał krótko: “twój list brzmi poważnie, ale chciałbym, byś najpierw zdał maturę — wtedy odezwij się raz jeszcze.” Maturę zdałem…
studia
Malowanie, wojsko, praca
sangha
książki, zazen grupowe, Kamieńczyk, Zachełmie,
Pierwsze sessin
, przesieka, zachełmie, jukai z Kapleau
pokłonić się
Zendo i Sala Dharmy, gdzie Darek G. mieszkał na stancji, obie sale miały wspólną ścianę. Zendo wynajmowaliśmy. Czasami praktykowaliśmy razem. Któregoś dnia wpadliśmy na pomysł odosobnienia, bodaj 3 dniowego wyłącznie z poklonami. Zrobiliśmy je tylko we dwóch, nikt inny na coś takiego się nie wpisał. Wstawaliśmy raniutko, ale bez przesady, więc jak pamiętam koło 5tej. W ciągu dnia robiliśmy 6 bloków, z czego kady blok składał się z trzech rund, 3x108 pokłonów każda. 972 pokłony na blok, razem niemal 6 000 pokłonów dziennie. \# posiłki, troszkę odpoczynku i straszne trudności z zasypianiem. “Prąd prawie elektryczny płynął od kości krzyżowej do czubka głowy niewiarygodnie intensywnie. Pokłony budowały taką energię i tak pobudzały, że pomimo ogromnego zmęczenia, sen nie bardzo przychodził. te nieliczne momenty głębokiego snu z fazą REM przynosiły niesamowicie intensywne sny. Drugiego dnia rano było chyba najtrudniej, bo zakwasy w mięśniach dawały się we znaki. W ciągu dnia zakwasy wyparowały. Trzeci dzień z kolei przyniósł ogromne zmęczenie, trudno było zwlec się z łóżka, ale już po pierwszym bloku, gdzieś to zmęczenie odeszło… takie odosobnienia powtarzałem jeszcze później samemu… składam pokłon przed tą praktyką kłaniania się i polecam spróbować…
moje 21 dni
w ciemności
noc świątynna
Zachełmie, ośrodek, gdzie na stałe mieszkało nas troje, Tadeusz W., Ala B. i ja, jako obsada. Czasem bywał Jarek M. dojeżdżając z Jeleniej Góry. Piec z napisem Franc Josef, który rozpalałem w piwnicy, poranne zazen i śpiewy, wspólne śniadanie. Dyscyplina, wspieranie się nawzajem i rodząca się przyjaźń… Jarek pokrzykujący na dziki podchodzące pod dom o 4 rano, gdy najwcześniej wstawał na zazen, Tadzio ze swoją szczerością, prostolinijnością i oddaniem, Ala z pełną, okrągłą buzią i szerokim uśmiechem, ale żelazną konsekwencją i siłą, wreszcie ten czwarty, marzyciel, zapatrzony w “świętych buddyzmu zen”, “mistyk z Lublina” jak kiedyś nazwał go Jacek D. … …było sporo pracy, by przygotować salę na tą uroczystość. Najpierw pracowaliśmy we troje, potem we czworo… powoli dojeżdżali inni. Rozwieszanie wspaniałych zwojów, głównie Tomka H. z wizerunkami Bodhisatwów, Buddów, Strażników Dharmy, budowanie ołtarzy, świece, kadzidła, maty poduszki… Zaszło słońce, zbliżało się rospoczęcie. Nie pamiętam ani kolejności, ani poszczególnych etapów tej nocy. Wszystko co utkwiło mi w pamięci, to migoczące światło świec, pulsujący jak bicie serca, szemrzący jak strumień, szeleszczący jak liście na wietrze, ciągle zmieniający się cichy dźwięk mantr, sutr, niesamowita, wspaniała, nie do opisania atmosfera, pełna oddania, żarliwości i siły… wiele serc bijących razem, kłaniając się, recytując sutry i mantry, siedząc w zazen w ciszy… każdy oddzielnie, a jednak razem… zapach kadzideł, czasem dźwięki instrumentów i wspólne recytacje, czasem cisza kłójąca w uszy, “milczący głos zazen”… krople potu przy pokłonach, zachrypnięte gardło, ból nóg, ale przenikający wszystko szczery płomień żarliwości, dudnienie serc o sile największych bębnów, pieśń chóru wędrowców, modlitwa o wolność… dźwięk dzwonu nocy świątynnej…
sangha
banda czterech
odejście
kwan um
Falenica, Małowiejska, malutki pokoik w piwnicy. Pieśń porannego dzwonu, pokłony, jong meng dzion dzin i ciągle postawa samuraja, co choć wzbudzało podziw, było dość bolesnym i usztywniającym przyzwyczajeniem. związywałem wlosy z tyłu glowy dokładnie jak wielu samurajów i podczas zazen nie mogłem drgnąć choćby odrobinę. Choć dozwolone było w tradycji Soen Sa Nima wstawanie podczas rundy zazen, ja oczywiście musiałem siedzieć nieruchomo jak skała… by czuć się lepszym. Popisy miały wkrótce nieco zmienić swój charakter. Na zaproszenie ówczesnego opata do Ośrodka przyjechał sensei Genpo i odbyło się pierwsze sessin. W małej salce Dharmy, jeszcze w starym budyneczku zmieściło się ok 20 osób. Sensei był pełen energii i stabilności w tym co robił. Choć z obecnej perspektywy był jeszcze bardzo niedojrzałym nauczycielem, jego obecność poruszyła mnie do głębi. Jakbym spotkał starego przyjaciele, którego choc nie widziałem od lat, serce rospoznało od razu i mimo śladów niepewności, bo dmucha na zimne, kto raz się sparzył, zrobiłem pierwszy jakże znaczący krok.
kwiaty wiśni
wiza
Poprosiłem o zaproszenie do Los Angeles do ZCLA na 5 letni trening z roshim Maezumim i wtedy sensei’em Genpo. Zaproszenie przyszło. Byłem podekscytowany. Złożyłem aplikację do ambasady amerykańskiej, odczekałem, udałem się na rozmowę z konsulem… i dostałem odmowę wizy, z wpisem, że nie mogę ubiegać się przez kolejnych pięć lat o wizę do USA. Podłamałem się. Czas komuny, więc paszporty wydawano na wyjazd do konkretnego kraju i na zaproszenie. Nie oddałem paszportu. Pożyczyłem pieniądze od rodziców i przyjaciół, wpłaciłem na konto i złożyłem prośbę o turystyczną wizę do Japonii. Wszyscy pukali się w głowę. “Nie licz na tą wizę”. Pieniędzy wystarczyło na miesiąc pobytu i wiedziałem, że będę musiał oddać pieniądze z konta i gdyby jakimś cudem się udało, kupić za coś bilet. Mimo to po paru dniach bez większych nadziei i ze spokojem pojawiłem się w ambasadzie Japonii. Ku mojemu zaskoczeniu dostałem wizę na dwa miesiące z możliwością przedłużenia o kolejne dwa. Ze słabym angielskim, z trzystu dolarami w kieszeni kupiłem najtańszy bilet Aerafłotem. Skrzydła samolotu skrzypiały, huśtały się jak skrzydła ptaków; śmierdziało jakby olejem silnikowym. Dwanaście godzin.
Bagaż
“You are welcome at Narita International Airport.” Serce bije mi, mało nie wyskoczy. Strach i radość. Jestem w Japonii! Ło raju! Mam 23 lata, słabo znam angielski, japońskiego uczyłem się przez miesiąc, jestem po raz pierwszy za granicą kraju. Pierwsza niespodzianka już czekała, mój bagarz zaginął. Miałem w podręcznej torbie kilka podręcznych rzeczy, a przed sobą nieznane. Wszystko wyglądało przedziwnie. Ale dotarłem, jestem. Światła reklam, twarze ludzi, kolory, światło. Wszędzie znaki, z których rozpoznaję zaledwie kilka. Na szczęście czasami jest coś po angielsku. Szum ulicy; gwar, który zlewa się w szum wodospadu szeptów, z którego nic nie rozumiem. Gdzieniegdzie kwitną drzewa. Kwiaty, kwiaty… kwiaty. Wiśnie? Nie mam pojęcia… ale kwitną i pachną. Jestem oszołomiony innością…
Dalej
Hakuhoji. Mała świątynia soto, mała, lecz dość bogata. Spokój, cisza, cztery godziny zazen, cztery godziny pracy na bardzo czystym i schludnym cmentarzyku, kieszonkowe, troszkę wolnego czasu, podgrzewane muszle w toalecie z elektroniką… Dostałem kilka ubrań, na szczęście jest bardzo ciepło. Mijają dwa tygodnie. Uzbierałem z kieszonkowego na dalszą podróż. Kłaniam się w podziękowaniu i ruszam dalej. Shinkansen. Woda w szklance niemal się nie porusza, kiedy ruszamy. Płynnie jak statek po tafli jeziora… Za oknami budyneczki zaczynają przemykać coraz szybciej, jak dziecinne domki z kartonu, długo bez najmniejszej przerwy w zabudowie. Przesiadka na lokalne pociągi w ciągu trzech minut, z duszą na ramieniu. Po przesiadce, gdy oddałem jeden z biletów zmieniając pociągi konduktorowi na peronie, kolejny konduktor w lokalnym pociągu prosi mnie o bilety. Daję wszystkie, ale coś jest nie tak. 15 minut wyjaśniam, że zapłaciłem za podróż do miejscowości Obama. Wyjaśniam na migi, że oddałem jeden bilet przy przesiadce. Nikt nie zna Angielskiego. Czuję się niezręcznie i nie wiem co jest nie tak, bo nie rozumiem konduktora z moim szczętkowym Japońskim. W końcu odpuszcza, uśmiecha się, trochę kręci głową, ale idzie dalej. Tsuruga, wreszcie Obama. Czuję zmęczenie po stresie i wielu godzinach podróży, ale nogi niosą mnie jak na skrzydłach, bo za chwilę z listem polecającym od mego przyjaciela mam stanąć w bramie Bukkokudzi i spotkać Rosiego Tangena.
TODO: BUKKOKUJI - roshi Sama
TODO: kannonday, liście, cmentarz, figi, brzoskwinie,
pies Dziosiu
Lada dzień mialo zacząć się 7 dniowe sessin. Rankiem do świątyni mnisi przynieśli trzy szczeniaki. Znaleźli je porzucone obok bramy. Rosi Sama zebral nas w czasie herbaty i spytał co mamy z nimi zrobić. Byly różne sugestie, większości nie rozumiałem. Wtrąciłem i swoje zdanie. “By zanieść je do miasteczka i po domach poprosić, by je przyjęto”. Chyba trafiłem, bo następnego dnia w czasie samu dwaj mnisi wrócili i mieli już tylko jednego pieska. Zaczynało się sessin, a nie bylo chetnych by tego malucha przyjąć. Dzwonek jak zwykle 3.50 szybkie przemycie zimną wodą i 4.00 już w zendo. Rosi rozpoczął sessin… z dnia na dzień, atmosfera stawała się gęstrza. Popołudniowe ciastko i czarka herbaty pozwalała na oddech, ale nocne zazen i chwile przerwy jakie poświęcałem na kinhin na cmentarzu zamiast odpoczywać dawały się coraz bardziej we znaki. Psiak nie znalazl dotąd chętnych na adopcję i był dokarmiany przez mnichów, co stawało się odrobinę uciążliwe. Rosi Sama zdecydował, by jednego wieczoru przywiązać szczeniaka do pala pod zendo. Zwierzątko szrpało się trochę czasu, aż wreszcze jedynie wyło cieniutkim głosikiem i czasem skamlało. Byliśmy zaskoczeni i zdziwieni, że Rosi nie reaguje. Siedząc w zendo w ciszy, dało się słyszeć daleko w oddali wycie. Rozchodziło się echem, milkło, a po chwili znowu się odzywało, jakby powoli zbliżało się. Rosi Sama zaczął cicho mówić. Rozumiałem pojedyncze słowa, ale sens jaki wyłaniał się przy sposobie mówienia, tonie głosu był oczywisty. Mówił o psie, o tym szczeniaku przywiązanym do belki pod zendo. Bylo jasne, że porównuje go do nas, do mnie siedzącego na macie i próbującego się uwolnić z więzów niewiedzy, nawyków, pomieszania… Siła jego głosu łagodnie narastała. “Co możesz zrobić?”, “Jak się uwolnisz?” “Jak uwolnić?”. Łzy popłynęły mi z oczu, ale siedziałem jak kamień i nie byłem w stanie nic zrobić. Wycie i skomlenie, z wturowaniem pisku szczeniaka, bylo tuż pod zendo. To rodzice szczeniaka błagali o jego uwolnienie. Nikt w zendo nie potrafil się ruszyć, choć Rosi naciskał, zachęcał co czuć było w jego głosie. “Mu”, tylko “Mu”, pies, Natura Buddy i łzy, aż kimono stalo się mokre… wreszcie widzę kontem oka, Rosi Sama ostrożnie wstaje z maty przed ołtarzem, wychodzi z zendo, schodzi po schodach. Na chwilę piski i szczekanie się wzmagają… i cisza, delikatnie przerywana radosnym skomleniem, które stopniowo się oddala… oddala, i cichnie zupelnie w oddali.
Wiadra wody
Kontynuowałem trening: siadywałem przez przerwy, czasami w nocy. Nocą było najprzyjemniej, bo było chłodno; gorzej w ciągu dnia, bo było bardzo gorąco. Praca samu była przyjemna, przez długi czas wyrywałem drobne chwasty z mchu na cmentarnych ścieżkach obok świątyni. Chłód mchu i kamiennych obelisków, miejscami odrobina cienia pogłębiały uważność i przytomność. Dni stawały się jednak coraz bardziej gorące. Na słońcu było pewnie więcej niż czterdzieści stopni, ale nawet w cieniu powyżej trzydziestu. Kiedy chciałem w wolnym czasie praktykować zazen, już po piętnastu minutach ogarniała mnie senność. Nie mogłem znieść tej utraty uważności i przysypiania. Wpadłem na pomysł, żeby nabrać zimnej wody, pompując ją ze studzienki i, biorąc dwa wiadra w obie ręce, szedłem na tył malutkiej świątyni shinto, gdzie nikt mnie nie widział, i stawiałem te wiadra po moich obu stronach. Kiedy zaczynałem przysypiać, wylewałem jedno z wiader na głowę, co dawało mi kolejne pół godziny przytomności i uważności, zanim wyschła moja cienka szata. Woda z drugiego wiadra lądowała na mojej głowie po kolejnym półgodzinnym okresie. Tak było przez wiele dni. Moja uważność i przytomność pogłębiała się; jednak było coś, co wspierało ją jeszcze mocniej — to obecność rosiego Sama.
Twarzą w twarz
Kiedy zaczynało się sessin, już od pierwszego dnia prawie nie było pracy: tylko niezbędne czynności wykonywano w świątyni. Większość czasu wszyscy poświęcaliśmy na zazen. Rosi od samego rana uczestniczył we wszystkim: poranny bieg, gimnastyka, taiso, śpiewy i mnóstwo zazen. Jego postać pełna energii towarzyszyła każdemu z nas; jego nastawienie, dbałość, uważność, przytomność, jego wielkie serce było z nami nawet, jeśli wychodził z zendo i szedł do kaisando, gdzie udzielał doksan. Początek doksan oznajmiał niewielki dzwon, który był sygnałem do tego, by poderwać się z maty i biec: najpierw po schodach, później po drewnianym podeście, by usiąść w linii. Byłem zawsze pierwszy. Uderzywszy w dzwon, wchodziłem, robiłem pokłon. “kurisu koji, muji ni sanjite orimasu” (świecki człowiek Kris, pracuje z Muji). Przez dwa miesiące nie śmiałem dawać odpowiedzi. Szkoda było mi czasu, szkoda było mi każdej chwili spędzonej z rosim twarzą w twarz. Był jak wielka góra Fuji: niewzruszony, pełen spokoju, wewnętrznej harmonii i ciszy. Siedząc tak, cały świat zatrzymywał się. Mój umysł zatrzymywał się. Najpierw byłem niewielkim pagórkiem. Później górą. W końcu przestawałem dostrzegać różnicę między sobą a rosim. Wszystko znikało — była tylko jedna wielka góra Fuji.
deszczowy dzwonek
…kiedy wychodzili ze świątyni w chłodny ranek, Rosi Sama pomagał im wiązać plecione sandały. Uśmiechał się delikatnie, a jego uniesione jak zwykle brwi i oczy pełne spokoju i ciepła, jakie widywałem jedynie u figur Dzidzo, czy Kandzeon zdawały się gładzić po ramieniu, poklepywać i wspierać. Wyruszyli na takuhatsu, tradycyjne “rzebranuie” na rzecz świątyni, ze śpiewem Sutry, dźwiękiem “ho”, Dharma, przekazując okolicznym wiernym “wiadomość” i przyjmując wsparcie dla społeczności mnichów i ludzi świeckich na treningu… dźwięk dzwonka oddalał się, aż wreszcie zniknął… …po dwóch dniach, lał rzęsisty deszcz, furkotała woda z rynien, krople podzwaniały o dachówki, chlupotały w kałużach… Kodo san, główny mnich wszedł przez bramę i stanął w tych strugach deszczu. Czekał na pozwolenie powrotu z takuchatsu. Mijały minuty, dziesiątki minut… zdjął nakrycie głowy, krople rospryskiwały się o ogoloną głowę, spływały strugami po policzkach, szyi, szata nasiąknięta wodą wydawała się ciążyć jak rostopiony ołów, zgrabiałe z zimna ręce dzierżyły kij z dzwonkami na szczycie, które podzwaniały, sichutko szemrały: “już wróciłem, jestem, proszę o pozwolenie by wejść”, “tadaimakaerimasita”, “dzyń, dzyń, dzyń”… po godzinie zdał się słyszeć odległy głos “Haaii”… mógł wejść…
liście i chwasty
Przez pierwszy miesiąc spałem w rogu Kannon do, małego świątynnego budyneczku przeznaczonego na modlitwy, ofiarowania odwiedzających świątynię ludzi świeckich. Kannon do to miejsce Bodhisatwy Kandzeon. Poranne pokłony przed ołtarzem z piękną figurą tego Bodhisatwy rospoczynały moje dni w świątyni z klasztornym treningiem. 3.50 rozlegał się budzący dzwonek… jedną z aktywności była praktyka pracy, samu. Zamiatanie liści przez pierwszy miesiąc i wyrywanie chwastów z mchu na pięknym przyświątynnym cmentarzu. Przestrzeń miękkiego zieloniutkiego dywanu i przestrzeń umysłu wyniesiona z porannego zazen w zendo przenikały się coraz bardziej. Po pewnym czasie niemal nie czułem różnicy między stanem umysłu w zendo i podczas pracy. Pewnie powodem była moja niedojrzałość, bo i w zendo i pracując doświadczałem zmasowanego ataku przypadkowych myśli. Ten bałagan i chaos motywował mnie dodatkowo.Jeden chwast w jednej chwili, bez pamiętania poprzedniego, bez myślenia o następnym. Poprzednie życie oddalalo się coraz bardziej. Zieleń i puchatość mchu zapraszała, by w nią wejść, połączyć się, nie kleić się już do plączących się w głowie myśli. W jednej chwili wokoło rozbłysło świątło, jakby opadła kurtyna oddzielająca mnie od świata. Mleczna, mazista zasłona oblepiająca postrzeganie w mgnieniu oka rospuściła się odsłaniając przedmioty, kolory. Rozprzestrzenianie tej obecności we wszystkim jak wybuch bomby wypełnił wszystko po choryzont. Nie odpływał, choć wskazówki zegara się poruszały, trwało to bezustannie, tak jakby czas się zatrzymał. Z otwartymi ustami w zachwycie byłem świadkiem cudu który tańczył, migotał jakby wewnętrznym światłem z każdego przedmiotu. Mijały dni, a ta przestrzeń, jedność i obecność we wszystkim nie znikała… liście same opadały z drzew, chwasty nie były zwykłymi chwastami, były piękna… jednak, co to jest, co doświadcza tego wszystkiego? CZy te zachwyty, to aby nie kolejne liście do pozamiatania, lub chwasty do wyrwania…? Czy to aby nie kolejne nie makjo?
TODO: piknik w nocy, zimno, komary, stonoga, kando san, mnich Tendai, Sensei kendo i jego dziukai miasto słodkie fasolki, figi, brzoskwinie
ceremonia herbaty?
Jak codzień w przerwie w pracy weszliśmy do pokoiku, gdzie odpoczywaliśmy przez kilkanaście minut. Kodo san spokojnie, bez pośpiechu nastawił wodę w czajniczku i kszątał się za niewysokim stolikiem, to coś rozkładając, rozpakowując, przesuwając czarki raku. Siedzieliśmy wokoło pod ścianami. Nikt nie mówił, nawet nie szeptał, cisza niemal kłuła w uszy. Wyraźnie słychać było szelest drewnianej łyżeczki nabierającej herbaciany proszek zielonej herbaty, puknięcie o krawędź miseczki strząsające resztki herbacianego pyłku. Niemal dał się słyszeć szmer osypującej się na dno herbaty. Gorąca woda ciurkając wypełniła naczynie, a bambusowy pędzelek spienił płyn. Zielonkawy z jasną pianką jakby zastygł w tej ciszy. Czarka wylądowała przede mną. Zdziwiony, totalnie zaskoczony skłoniłem się i wypiłem bez wielkiego zadęcia dość szybko. Odstawiłem czarkę i pokłoniłem się lekko. Nie specjalnie smakowało. Nie miałem wtedy pojęcia iż dostąpiłem zaszczytu, dostałem pierwszą czarkę herbaty, przed kilkoma doświadczonymi mnichami, paroma doświadczonymi świeckimi osobami… nie sądziłem, że biorę udział w bardzo nieformalnej, ale jednak ceremonii herbaty… spodobała mi się pianka na herbacie, więc w swojej nieświadomości poprosiłem, czy nie mógłbym przygotować jednej czarki. Kodo san bardzo elastycznie uśmiechnął się i podał mi czarkę, pudełeczko z proszkiem herbacianym, bambusową łyżeczkę… wsypałem trzy porcje, zalałem i pokręciłem pędzelkiem… o zgrozo, postawiłem czarkę na stoliku i z gestem okrężnym zasugerowałem: proszę ktokolwiek ma ochotę niech się częstuje… ciszę przerwały posykiwania, pomruki i sapanie spod ścian herbacianego pokoju dostrzegłem zdziwione, zaskoczone oczy kilku mnichów… po chwili zaległa cisza, odrobinę chyba i dla mnie frustrująca. Jeden z mnichów podniusł się i dziękując podszedł i ujął czarkę wypił i odstawił. Jakby tego było mało powtórzyłem całą procedurę po raz drugi, wtedy dopiero dostrzegłem frustrację kilku osób i dotarło do mnie, że przekroczyłem granicę i w ich oczach zachowałem się jak barbarzyńca. Jedynie Kodo san i jeden ze świeckich ludzi zachowali radosny uśmiech… byli świadomi mojej nieświadomości, pozostali nie odzywali się do mnie i omijali mnie przez tydzień.
spotykając swego mistrza
Raz w miesiącu Rosi Sama zabierał kilku z nas na grób swego ukochanego nauczyciela na teren cmentarza sąsiadującego klasztoru Hossin dzi. Ceremonia była krótka i prosta. Rosi był jednak tak pełen dbałości o każdy gest, który choć prosty i naturalny, wydawał się przelewać ocean czułości. Twarz miał pełną głębokiego uczucia, miłości, tak jakby spotkał najbliższego przyjaciela, albo może ojca i matkę w jednej osobie… wydawało się jakby złożone ofiary, kwiaty, kadzidło, były skromnym prezentem dla żyjącej osoby, która właśnie stoi przed nim, takie przynajmniej miałem wrażenie i pamiętam je wyraźnie, w pewien sposób jest ono we mnie ciągle żywe, choć Rosiego dawno nie widziałem, a jakiś czas temu i on odszedł fizycznie… wtedy również miałem wrażenie, obecności Dai Un Rosiego, poprzez jego zjednoczenie i obecność w Rosim Tangenie, przez tych kilka chwil był również dostępny dla nas, obecny podczas tej ceremoni również dla nas towarzyszących mu i biorących udział w spotkaniu… “Jestem martwy i on jest martwy, jak go spotkać?”
ceremonia herbaty
Kakusio sodo, mały pawilon założyciela sąsiadującego klasztory, trochę jak niewielki pawilon do ceremonii herbaty. Tym razem wiedziałem, że zaproszono kilku z nas na ceremonię herbaty. Byłem już uważny. Wszystko odbyło się bardzo tradycyjnie, formalnie. Ceremonię prowadziła mniszka. Przywejściu zauroczył mnie zwój ze zdjęciem Dai Un Rosiego, w kolorach sepii, jak stare fotografie sprzed wojny. Zdawał się czuwać nad procesem ceremonii, tu również czuło się jego obecność. Tym razem siedziałem na końcu za bodaj pięcioma mnichami. Spokój i prostota ceremonii mnie pochłonęła, a dno czarki po wypiciu herbaty prześwietliło moje serce i umysł, jakby wraz z herbatą wyciekły ze mnie wszelkie idee i koncepcje… niestety nie na stałe, szalony umysł nie raz jeszcze miał mnie zaskoczyć swoją nieobliczalnością i siłą tornada…
pożegnanie
…………Rosi uściskał mnie i raz jeszcze poprosił bym wrócił jak tylko dostanę znowu wizę i jak już zobaczę te wszystkie święte miejsca buddyzmu…dał mi kopertę ze wsparciem na podróż…w pewien sposób było to nasze ostatnie spotkanie, pożegnanie… kiedy po 35ciu latach odwiedził Lublin i spotkaliśmy się, nawet mnie nie poznał, na doksan, gdy spytałem, czy mnie poznaje, odrzekł: “poznaję coś w twoich oczach” i uśmiechnął się tak cudownie, jak to robił co miesiąc rospoczymając mowę podczas Dnia Kandzeon, tuż po odwróceniu się od ołtarza i zwróceniu do nas…
zostań, pomogę
Bodhgaja, Benares, Lumbini, tam gdzie był sam Budda Siakjamuni, ale i chęć spotkania Rinpocze i tybetańskiej tradycji, była jak cierń w stopie. Bardzo chciałem się z tym zmierzyć. Odejść od Zen, albo wrócić, ale z pełnym zaangarzowaniem. Moje związki z tradycją Wadżrajany czułem ciągle mocno…niepokoił moje serce dźwięk trąb, wzywał dźwięk dzwonków i bębnów… Tuż przed opuszczeniem Japonii zatrzymałem się w Kirigajadzi, Świątyni Rosiego Dziunju (Junpu Kuroda), brata Rosiego Maezumiego. Traf chciał, że mając trzy dni do odlotu przyjechał również właśnie Rosi Maezumi. Była okazja, by spędzić trochę czasu razem. “See, a karma is now”.“A czemu chcesz jechać na pielgrzymkę? Ja nigdy nie odwiedziłem tych miejsc. Twoja Prawdziwa Natura przekracza przestrzeń, jest tu i teraz. Jeśli chcesz pomogę Ci w przedłużeniu wizy. Nie chcę nic w zamian, będziesz mógł wrócić do Bukkokudzi, nie musisz praktykować ze mną.” Odmówiłem. Miałem ze sobą kilka moich postarzanych kopii ikon, które niedawno przysłali mi rodzice. Rosi obejrzał je i już po chwili dzwonił do kogoś. Wrócił po pięciu minutach. “Sprzedane” oznajmił. Równowartość tych kilkaset dolarów, sprawiła, że moja podróż, choć okaże się trudna, nie będzie głodowaniem i zamianą ostatniej żyletki na odrobinę jedzenia, jak to zdarzyło się moim przyjaciołom. Jak się później dowiedziałem, Rosi podobno nie był zachwycony moją postawą, nie dziwię się, ale mimo wszystko bardzo mi wtedy pomógł, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Tych kilka godzin rozmów i czasu spędzonego razem dopiero po latach zacząłem na prawdę doceniać. Na koniec uśmiechnął się, ofiarował kopertę na drogę i odjechał…
Thailandia
Wat Mahatat
Prosto z lotniska udałem się do Wat Mahatat, a raczej chciałem tam trafić docelowo. Będąc nieco głodnym zacząłem rozglądac się za wegetariańskim posiłkiem. Niestety wszedłem na ulicę, która pełna była sklepików, restauracyjek, budek nakółkach… Niby pachniało przyprawami i czymś zbliżonym do jedzenia, ale gdzie sie nie obejrzałem, wszędzie leżało mięso, mięsne przetwory. Szedłem tą ulicą kilka minut i ciągle mięso. Tak się to kończy: przyjedzie się w góry i wszędzie góry. Nie znałem zwyczajów Tajów. Wreszcie mały sklepik na kółkach i same bułeczki, czy raczej duże kluski na parze. Ryzykuję, glodny jestem. Niestety w środku mięso. Usiadłem na murku ogrodzenia przed jakimś dużym budynkiem, zjadłem kluskę z wirzchu, mięso zawinąłem w papier i zacząłem rozglądać się siedząc za koszem na śmieci, a tu niespodzianka. Podchodzi do mnie umundurowany jegomość wymachuje rękami, jakby chciał wypędzić muchy z kuchni. Okazuje się budynek jakiejś ambasady i nie wolno siadać na murku. Przeprosiłem i dalej w drogę szukać Świątyni Mahatat. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że w Bangkoku tak już jest, że całe ulice są poświęcone określonym dziedzinom. Jak figury Buddy i “osprzęt”, to cała długa ulica. Jak mięso to cała długa ulica. Szkoda, że nie trafiłem na Warzywną. Proste, łatwo sprawdzić ceny, porównać jakość, nie trzeba ganiać po całym mieście. Szkoda tylko, że jak nie wiesz, gdzie szukać odpowiedniej ulicy, musisz brać to co jest. Szukasz dentysty, a tu same apaszki, to kupujesz jedną, obwiązujesz buzię i ok. Ewentualnie dokupujesz drugą, zeby się wypłakać. Gorzej, jak szukasz toalety, a taka ulica jest na drugim końcu miasta, a trafiłeś na ulicę z samymi ambasadami, gdzie nawet nie można zjeść przysiadając na murku, a co dopiero odcedzić kartofelki. W końcu dotarłem, ale to już kolejna historia.
12h uważności
Wat Mahatat, to świątynia w Bangkoku. Sekcja 12, medytacyjna, to miejsce gdzie się udałem. Mistrzem był Phra Tepsidhimuni Jodok, czyli Phra George, mnich Therawady, człowiek zachodu, anglojęzyczny. Przywitaliśmy się. Skłoniłem się szczerze i poprosiłem o wskazówki do praktyki. 30 minut siedzącej i 30 minut w chodzeniu. “Lewa idzie tak, Prawa idzie tak. Breath in. Breath out.” Właśnie wyjężdzał gdzieś na cały dzień, zostawił mnie więc pod opieką swojego ucznia, młodego mnicha z zachodu. Ten zaprowadził mnie najpierw na skromny posiłek, pokazał pokój i miejsce do spania, a potem zaprowadził do głównej sali medytacyjnej i zaprosił do praktyki wedłóg wskazuwek mistrza, do chwili, gdy po mnie nie przyjdzie. Była 12 w południe. 30, 30, 30, 30… nie było problemu, z radością to robiłem, po Japonii, było to wręcz odpoczynkiem. Jednak po sześciu godzinach poczułem zew natury i pęcherz zaczął domagać się opróżnienia. Siudma jakoś przeminęła, ale po niej wyszedłem, by rozejrzeć się za toaletą i choć paroma łykami wody. Udało się. Wróciłem zaraz by kontynuować. Było już blisko północy, gdy zacząłem podejrzewać, że coś tu jednak nie idzie zgodnie z zasadami świątyni. Nie było nikogo w sali medytacyjnej już od kilku godzin, mnicha opiekuna ani widu, ani słychu. Taka surowość wobec mnie pierwszego dnia, zaczęła być podejrzana. Nie potraktowano mnie tak ostro nawet w Japonii. Zrobiłem pokłon i ruszyłem ostrożnie na rozeznanie opuszczając salę. Korytarz, jedna salka, druga i wreszcie zza materiałowej zasłony dało się słyszeć głośne chrapanie. Ku mojemu zdziwienieu, mój mnich opiekun chrapał w najlepsze. Cóż przez cały dzień żar lał się z nieba, zrozumiałe. Szturchnąłem go lekko, by poprosić o możliwość odpoczynku, bo po podróży i 12 godzinach praktyku byłem już nieco zmęczony. Odwrócił się na bok i przestał chrapać, ale po chwili poderwał się i wytrzeszczył oczy. “Przepraszam, że budzę, czy mógłbym już trochę odpocząć? To już 12sta godzina w sali i odrobinę czuję się zmęczony po podróży.” Jego oczy zrobiły się jeszcze większe. “Did you practice all the time?”. Pokiwałem głową, tak całe 12 godzin, 30 na 30 tak jak prosil mistrz. Zaczął mnie przepraszać, przyniósł butelkę wody… położyłem się spać. Cudnie się spało. Następnego dnia mój opiekun dostał solidną burę, gdy podziękowałem mistrzowi za tak wspaniałe przyjęcie w postaci umożliwienia mi tak głebokiego wejścia w praktykę już pierwszego dnia. Nie wspomniałem o czasie, ale chyba mój czasowy opiekun sam to zrobił, bo mistrz pytał mnie trzy razy, czy to na pewno “12 godzin bez przerwy?”. Przyznałem się, że raz wyszedłem do toalety i napić się wody, bo jednak było bardzo gorąco…
Zadymka
Ktoś spyta, zadymka w Tajlandii? Nie do końca śnieżna. Kolejnego dnia były wykłady. Założyłem biały strój, jak przystało na nowicjusza oczekującego na wyświęcenie. Udałem się do sali gdzie Phra George, zresztą wspaniały człowiek z garstką mnichów zasiadał wprost na cementowej podłodze i udzielał nauk. Słychać było dobrze, ale już widać niekoniecznie. Salka 6mx6m, kilkanaście osób i biało od dymu. Okazało się, że po 12stej w południe nie można jeść, a jedynie pić, ale już palić można do woli. Wiedziałem o tym, bo jeden ze znajomych z którym dzieliłem pokój, a który polecił mi Wat Mahatat, dodał, bym koniecznie kupił dobre cygaro dla mistrza… ale nie sądziłem, że aż tak to wygląda. Gdzieś na zapleczu, w ogródku, w odosobnieniu, zerkając, czy nikt nie patrzy, a tu niespodzianka. Słuchałem przez dwie godziny, ale chyba mój Angielski był zbyt mizerny, to na pewno, ale i płuca zaczęły kłuć od dymu, więc przez następne półtora tygodnia raczej nie opuszczałem sali przeznaczonej do medytacji. Tam nie wolno było palić.
Indie
Wysiadam z samolotu, jest gorąco i wilgotno. Kalkuta niedługo po krótkiej epidemii holery, ciągle dość puste ulice, jakieś szmaty na poboczach ulic, nieprzyjemny zapach gryzący w nos, bieda… idę z plecakiem szukając jakiegoś miejsca do spania, zmęczenie, pot… wreszcie zatrzymuję się, odkładam plecak i odwracam głowę, z balkoniku macha do mnie młody chłopiec, mnich Therawady i zaprasza do niewielkiej świątyni, mam gdzie spać tą pierwszą noc, zanim znajdę inne miejsce… W tym kolejnym, płatnym, ale bardzo tanim, nocami słyszę drobniutki tupot czegoś podłóżkiem, wreszcie zdobyłem się na odwagę by zerknąć, karaluchy są tu niewiarygodnie duże, mają po 5, 6cm i to one tak drepcą połyskując w świetle księżyca swoimi pancerzykami…
Bodhgaya
nie ten i co?
Beru Khientse Rinpocze, schronienia, pokłony, chlebki, żebrak z monetami
ameba
Pociąg przez Patnę do Darjeeling. Na postoju w Patnie ……………..Już w pociągu źle się czułem. Pomimo ostrzeżeń, by nie pić nieprzegotowanej wody i czekać z pastylkami listrine 5 minut, chyba z niecierpliwości w upale o tym zapomniałem nabrawszy wody na jakiejś stacji. Już jadąc z Siliguri było mi niedobrze. Do Darjeelingu dotarłem w piątek wieczorem. Byłem tak zmęczony, że do gest hausu nie pamiętam już którego ledwo się dowlokłem. Zapłaciłem, wziąłem klucze i znalazłem się w pokoju sam. Zaczęło się niemal od razu osunąłem się na łóżko i leżałem nie wiem ile z odrętwienia wyrwały mnie potworne zawroty głowy. Na czworakach dowlokłem się do dość obskurnej łazieneczki, którą miałem w pokoju. Zacząłem wymiotować. Dostrzegłem w moich wymiocinach krew. Cały świat wirował jak na karuzeli. Poczułem, że trzęsie mnie z zimna, choć był przecież ciepły wieczór jak przyjechałem. Zaczęło mnie czyścić na wszystkie strony, a krwi było coraz więcej. Strasznie bolało mnie gardło i miałem wrażenie, że z niego leci mi krew. Całe ciało zaczęło mnie swędzieć, tak, że zacząłem się drapać. W resztkach światła z korytarza, a może w świetle księżyca dostrzegłem wysypkę na ciele, rękach, brzuchu. Dowlokłem się do łóżka i okryłem wszystkim co miałem, wliczając w to koc który był jedynym przykryciem oferowanym w tym hoteliku. Po nie wiem jak długim czasie zmagania z trąbą powietrzną w mojej głowie i majaczeniem, snami na jawie, resztką sił nalałem wody w pustą butelkę i wrzuciłem pastylkę odkażającą. 5 minut trwało bardzo długo. Zacząłem pić ile mogłem. Wymiotowałem jeszcze tej nocy i kilkakrotnie napełniałem butelkę wodą i odkażałem ją. Dotrwałem do pierwszych promyków słońca, ale nie mogłem już wstać z łóżka, na szczęście tuż obok na stole dałem jeszcze radę w nocy napełnić wodą butelkę. Mogłem już tylko wyciągać rękę i pić wodę. Przestałem wymiotować, ale wielokrotnie traciłem przytomność, lub zasypiałem i miałem sny, a czasem majaki w stanie półprzytomności. Cały dzień i noc przeleżałem w łóżku, a ta półtoralitrowa butelka wody była moim lekarstwem. W niedzielę rano poczułem się odrobinę lepiej, na tyle, że po ścianie dotarłem do łazienki i napełniłem pustą już butelkę. Piłem i spałem. Dopiero w poniedziałek rano wyszedłem z pokoju. Dowlokłem się do najbliższej apteki i opisałem objawy aptekarzowi. Najpierw zamilkł. Potem złożył ręce i powiedział. “Mister you are very lucky man”. Dał mi leki i wyjaśnił, że rodzaj ameby, który mnie dopadł był bardzo “złośliwy”. Zwykle nie przeżywa się bez leków nawet kilkunastu godzin, ale skoro przetrwałem, to będzie już tylko lepiej. Faktycznie po dwóch dniach bardzo mi się poprawiło, choć skutki czułem jeszcze przez dłuższy czas do spotkania z dr, Chodakiem lekarzem Dalaj Lamy, podczas wizyty po permit do Sikkimu w New Delhi. Wizyta w Tibet House i spotkanie z doktorem Chodakiem usunęła resztki objawów ameby i przy okazji moje chroniczne zapalenie zatok. Pocieszałem się i komentowałem z delikatnym tylko usmieszkiem, że mogłem umrzeć w czasie pielgrzymki do miejsc gdzie był Siakjamuni, a to jeden lepszych rodzajów śmierci dla buddysty… Patna, zwłoki na ulicy, czy magik, darjeeling, choroba 3 dni 2 noce, apteka, chutimpa i jego rodzina, Gega Lama, dzwonki Bandana
Delhi
Relax, thangki, dr. Chodak i leki, permit do Sikhimu, tłumacz i Szamar Rinpocze, list, Rumtek, @ Sangye Nyenpa Rinpoches, Czerwona korona i mandala, Inicjacja z Gialtsapem Rinpoche, moneta i zegarek.
Katmandu
busy, kawa, pogrzeb, Bodnath, Swayambhu, Szamar Rinpocze przy stupie, farby,
Thai Jap Rosja
Ananda Marga, Moskwa
Polska
Różańce, Kraków, Rinczen, Sanga Kandzeon
Studia UMCS
USA
Bar Harbor
Wyświęcenie
Voice dialog
SLC
Shuso Hossen
Polska
Odosobnienie
Zdecydowałem się na praktykę odosobnienia przez 21 dni. Indywidualny plan, oczywiście surowy. Od 4 rano, gdy jest jeszcze ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Dni wleką się jak tygodnie. Czasem przychodzi dół i kładę się na godzinę zwinięty w kłębek, albo śpię dłużej, bo coś mocno pali w sercu i boli. Czy czasem nie oszukuję się, że potrafię sam, w całkowitej izolacji znaleźć poczucie wartyości? Czy nie jest to duma i arogancja, że bez innych ludzi osiągnę spokój i harmonię? Czy nie oszukuję się, że nie potrzebuję potwierdzenia od innych, od swojego nauczyciela. Czyż nie jest to negowaniem Klejnotu Sanghi? Ale przecież jestem wyjątkowy, tylko wyjątkowy. Prędzej zamęczę się udowadniając sobie swoją wartość i wyjątkowość, niż przyjmę też swoją zwyczajność. Praca do upadłego, duchowe wysiłki, wrażliwość i bycie dla innych, choć męczy mnie ich wyścig szczurów, szaleństwo, brak zrozumienia. Oddam swoje zdrowie, a nawet życie, bo czyż nie chcę by moje życie miało sens? Czy jednak z tego oszustwa nie próbuję zrobić lekarstwa na beznadzieję, bezsilność? Może również ze złości i chęci odwetu i zemsty, zamęczę się, by inni zobaczyli co stracą, skoro mnie nie doceniają? Udowodnię im i sobie, że byłem wartościowy, a mnie nie uszanowali i nie dostrzegli. Ale przecież mam w sobie miłość i empatię. Boli mnie jak inni cierpią. Przecież chcę kroczyć Ścieżką Bodhisatwy. To coś bardzo naturalnego. Czy może jednak jest mi po prostu trudno znieść cierpienia innych, bo boli mnie ono bardziej niż moje własne? Czemu nie potrafię pozwolić innym uczyć się na własnych będach? Czy potrafię sam przyjąć swój ból i pozwolić innym to zrobić, zamiast ciągle chcieć ich naprawić? Czy czasem z tego naprawiania nie zrobiłem sensu swojego życia? Choć mam świadomość zgubnych skutków szaleństwa tej gonitwy, jak mógłbym obyć się bez tego napędzającego mnie “motorka”? Jestem doskonały taki jaki jestem, nie muszę nic robić i nigdzie pędzić, nikogo wyzwalać. Zazen lubię, bo jest pełne harmonii i spokoju, bez zmierzania gdziekolwiek i osiągania. Jest wyrazem mojego bycia. Ale czy samo to wystarczy? Czy to możliwe, by wszystkie aktywności były takie? Proste i naturalne? 21 dni zmagania i pytań bez klarownej odpowiedzi. A gdyby tak przyjąć swoją zwyczajność, ale i wyjątkowość, a co za tym idzie wyjątkowość i zwyczajność innych? Sosna jest sosną, a dąb dębem. Gdyby przyjąć, że jestem pełen arogancji i dumy? Widząc dumę w umniejszaniu i poniżaniu siebie, ale i w chęci bycia lepszym, piętnując siebie i za to, dostrzedz ją również w zadzieraniu nosa, w przekonaniu, że jestem najmądrzejszy? Czyż nie pojawia się szczera pokora? To trudne, bo tak łatwo dać się oszukać wzniosłym ideom i utożsamiając się z nimi wynieść je na piedestał. Wiążą wtedy i zniewalają, sprawiając, że nie mamy wyboru. Stajemy się wtedy niewolnikami szlachetności i dobroci. “Święty Krzysiu.” Jeśli znajdziemy grono wielbicieli, dopiero mocny wstrząs może obudzić nas z letargu. Poważna choroba, utrata kogoś bliskiego. A może przekroczyć to wszystko, przyjąć, ale i zadbać również o siebie, nie tylko arogancko poświęcać się dla innych pisząc na kamiennym nagrobku: “Tu leży “Święty”, ktoś, kto nie potrafił przyjąć do wiadomości, że był arogancki i dumny, nawet kosztem swojego życia.” Ostatnie dni to sporo spokoju i odpuszczenia, ale i lęk, czy tornado życia i codzienności znowu nie wciągnie w wir…
Hoshi
Otrzymanie tego tytułu “Spadkobiercy Dharmy” wprowadzonego przez Rosiego Maezumiego w Sandze Białej Śliwy i otrzymanie purpurowego raksu, przede wszystkim było dla mnie zrzuceniem dużego brzemienia, bagażu smutku, który nosiłem od około 15 lat, swoistego odrzucenia i osamotnienia, kiedy to Genpo Rosi dając przekaz nauki Małgosi przestał przyjeżdżać do Polski. Rola ofiary, uczucia zazdrości wlekły się za mną lata, a duma i arogancja nie pozwalały pozbyć się wielu wyobrażeń. Pragnienie gorsze niż przy braku wody na pustyni i suchość w sercu niestety ciągle narastały. Siedziałem kilka sessin w różnych miejscach, ale próby wyrwania z korzeniami związku przyczynowego z sangą Kandzeon i Rosim Genpo nie skutkowały. Szczęśliwie udało mi się cierpliwie pukać do swojego serca przez lata, oraz mimo mocnego bólu wytrwać do chwili, gdy dzięki dobrym przyczynom i praktyce zazen to serce na tyle się otworzyło, a przestrzeń czarki serca-umysłu nieco opróżniła, by możliwe było wlanie przez właściwe osoby, Małgosię i Andrzeja, oraz Katrin parę kropli “herbaty”. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Powoli odzyskałem też kontakt z Rosim Genpo, który przecież mnie wyświęcił i nigdy nie przestał być moim nauczycielem. Kiedyś ten tytuł hosi znaczył dla mnie bardzo wiele, marzyłem o nim, lubiłem kupować purpurowe szaliki i koszule, lecz w pewnym momencie inne rzeczy stały się dużo ważniejsze, a sam tytuł przestał być dla mnie aż tak istotny, choć go szanuję, tak jak tych od których go otrzymałem… Wróciłem całym sercem na ile było mnie stać jak syn marnotrawny na łono rodziny, szkoda, że Małgosia tego nie widziała swoimi oczami, bo cieszyłaby się razem ze mną, ale widzi to oczami innych wspólnych przyjaciół… oczami ptaków, oczami liści, dachówek, oczami nieba i chmur… Hosi, był dla mnie zastrzykiem energii do wspólnej praktyki, do wzajemnego wspierania się, szanowania, do wspólnej pracy ramię w ramię. To potwierdzenie, że od bardzo dawna jestem członkiem rodziny Sangi Białej Śliwy, że nigdy nie przestałem być. Jednocześnie właściwie zupełnie nic się nie zmieniło, bo kontynuacja praktyki, przytomność i otwarte serce - umysł w nieprzerwanym procesie pulsacji “bijącego serca”, ale i otwierania, tu i teraz, wszystko “idzie” dalej… ciągle jestem początkującym, bo każda chwila jest nowa i niepowtarzalnie wyjątkowa…
Blisko Śmierci (raz jeszcze)
głębia
Był gorący dzień, blisko południa, mała wioska, płytka rzeczka, wakacje, młyn. Stary młyn z wyślizganymi deskami, znajomi wioskowi chłopcy łowili ryby poniżej śluzy. Postanowiłem przejść po belkach i pokibicować w łowieniu. Byłem tak zapatrzony w cel mojej wyprawy, że nie dostrzegłem zieleni mchu i śliskości belek obok wielkiego młyńskiego koła, które na szczęście stało w miejscu. Śmiechy, gorąco powietrza, rażące słońce, pełno myśli w głowie, ot zwyczajny dzień dzieciaka na wakacjach. Nagle chaust powietrza i… cisza, chłód wokoło, zatrzymanie myśli i jakby w ułamku sekundy całe dotychczasowe życie stanęło przed oczami i przemknęło wstecz zostawiając pustą przestrzeń i ciszę. Powoli w dół, czując coraz więcej chłodu i niesamowity spokój. Spokój i ciszę bez myśli. Czas jakby się zatrzymał. Było coraz ciemniej i chłodniej, a tylko w górze słońce przeświecało przez wodę, bliki światła tańczyły w coraz mniejszym dysku światła. Troszkę tęczowo, troszkę migotliwie. Jakże niesamowicie cudownie i spokojnie. To cudowne uczucie trwało i trwało. Jednak coś na dnie mojego jestestwa zbudziło się i nakazało mi wyciągnąć ręce i wrócić w stronę światła do góry. Ale belki nie pozwoliły mi się uchwycić czegokolwiek, więc znowu zacząłem opadać w ciszę, chłód i mrok. A po chwili znów do góry po kolejnym impulsie. Poczułem, że ktoś uchwycił mnie za włosy i wyciągnął z wody. Mój cioteczny brat opowiadał mi potem, że coś go tknęło, żeby wstać i pójść pod koło młyna (Anioł, czy Bodhisattwa, mój opiekun…). Gdyby nie Staszek nie pisałbym tych słów. Dopiero po kilku minutach, kiedy szedłem szosą do domu cioci, moje nogi zrobiły się jak z waty, dotarło do mnie, że się topiłem. Choć nie straciłem świadomości, to otarcie się o bliskość śmierci od tej chwili jest dla mnie motorem do praktyki duchowej i do życia najlepiej jak potrafię, żeby nie krzywdzić innych i zrobić najwięcej dobrego. Choć było w tym tyle spokoju, mam świadomość, że w chwili śmierci zobaczę jak tam w wodzie wszystko co w życiu zrobiłem jak film, który się cofa w ułamku chwili, a jednak w przestrzeni bez czasu i że nie będę w stanie niczemu zaprzeczyć…
w podróży
Po pobycie w świątyni z klasztornym treningiem w Japonii przez kilka miesięcy i dwóch tygodniach w świątyni w Tajlandii, dotarłem do Indii. Najpierw Kalkuta z przygodami, Bodhgaja z niemal 100 000 pokłonów pod główną stupą. Pociąg przez Patnę do Darjeeling (tam gdzie ta cudna herbata i mój nauczyciel malowania thanek). Już w pociągu źle się czułem. Pomimo ostrzeżeń, by nie pić nieprzegotowanej wody i czekać z pastylkami listrine 5 minut, chyba z niecierpliwości w upale o tym zapomniałem nabrawszy wody na jakiejś stacji. Już jadąc z Siliguri było mi niedobrze. Do Darjeelingu dotarłem w piątek wieczorem. Byłem tak zmęczony, że do gest hausu nie pamiętam już którego ledwo się dowlokłem. Zapłaciłem, wziąłem klucze i znalazłem się w pokoju sam. Zaczęło się niemal od razu osunąłem się na łóżko i leżałem nie wiem ile z odrętwienia wyrwały mnie potworne zawroty głowy. Na czworakach dowlokłem się do dość obskurnej łazieneczki, którą miałem w pokoju. Zacząłem wymiotować. Dostrzegłem w moich wymiocinach krew. Cały świat wirował jak na karuzeli. Poczułem, że trzęsie mnie z zimna, choć był przecież ciepły wieczór jak przyjechałem. Zaczęło mnie czyścić na wszystkie strony, a krwi było coraz więcej. Strasznie bolało mnie gardło i miałem wrażenie, że z niego leci mi krew. Całe ciało zaczęło mnie swędzieć, tak, że zacząłem się drapać. W resztkach światła z korytarza, a może w świetle księżyca dostrzegłem wysypkę na ciele, rękach, brzuchu. Dowlokłem się do łóżka i okryłem wszystkim co miałem, wliczając w to koc który był jedynym przykryciem oferowanym w tym hoteliku. Po nie wiem jak długim czasie zmagania z trąbą powietrzną w mojej głowie i majaczeniem, snami na jawie, resztką sił nalałem wody w pustą butelkę i wrzuciłem pastylkę odkażającą. 5 minut trwało bardzo długo. Zacząłem pić ile mogłem. Wymiotowałem jeszcze tej nocy i kilkakrotnie napełniałem butelkę wodą i odkażałem ją. Dotrwałem do pierwszych promyków słońca, ale nie mogłem już wstać z łóżka, na szczęście tuż obok na stole dałem jeszcze radę w nocy napełnić wodą butelkę. Mogłem już tylko wyciągać rękę i pić wodę. Przestałem wymiotować, ale wielokrotnie traciłem przytomność, lub zasypiałem i miałem sny, a czasem majaki w stanie półprzytomności. Cały dzień i noc przeleżałem w łóżku, a ta półtoralitrowa butelka wody była moim lekarstwem. W niedzielę rano poczułem się odrobinę lepiej, na tyle, że po ścianie dotarłem do łazienki i napełniłem pustą już butelkę. Piłem i spałem. Dopiero w poniedziałek rano wyszedłem z pokoju. Dowlokłem się do najbliższej apteki i opisałem objawy aptekarzowi. Najpierw zamilkł. Potem złożył ręce i powiedział. “Mister you are very lucky man”. Dał mi leki i wyjaśnił, że rodzaj ameby, który mnie dopadł był bardzo “złośliwy”. Zwykle nie przeżywa się bez leków nawet kilkunastu godzin, ale skoro przetrwałem, to będzie już tylko lepiej. Faktycznie po dwóch dniach bardzo mi się poprawiło, choć skutki czułem jeszcze przez dłuższy czas do spotkania z dr, Chodakiem lekarzem Dalaj Lamy, podczas wizyty po permit do Sikkimu w New Delhi. Wizyta w Tibet House i spotkanie z doktorem Chodakiem usunęła resztki objawów ameby i przy okazji moje chroniczne zapalenie zatok. Pocieszałem się i komentowałem z delikatnym tylko usmieszkiem, że mogłem umrzeć w czasie pielgrzymki do miejsc gdzie był Siakjamuni, a to jeden lepszych rodzajów śmierci dla buddysty…
rozejrzyj się
Kraków. Po moim powrocie z Indii przywiozłem wiele różańców i przedmiotów z błogosławieństwem wielu znakomitych nauczycieli z tybetańskiej tradycji Buddyzmu, wielu szanowanych Rinpoche. Był smutny dzień, pochmurny. Szedłem zamyślony ulicą w stronę skrzyżowania. Było spotkanie znajomego, któremu w wypadku zginął synek. Idąc ze swoim dziadkiem na spacer jechał na rowerku wzdłuż ulicy i nagle skręcił wprost pod samochód. Zginął na miejscu. Doszedłem do skrzyżowania, było czerwone. Te smutne myśli o poczuciu winy dziadka, o niewyobrażalnym smutku znajomego kłębiły się w mojej głowie. Nagle zielone. Całe ciało wyprężyło się do wkroczenia na przejście, przecież zielone. Noga już wysunęła się o pół stopy, wziąłem wdech i… jakbym poczuł czyjąś dłoń na ramieniu i wytrącony z odrętwienia i zamyślenia zatrzymałem się, a jedynie głowa odkręciła się w lewo by jednak sprawdzić, czy mimo zielonego światła i tego co mówią mądre księgi o przepisach ruchu drogowego mogę na pewno już iść. Przekręciwszy głowę poczułem niemal muśnięcie policzka i ogromny podmuch odsunął mnie do tyłu. Przede mną przemknęła ogromna ciężarówka. Niemal usłyszałem słowa i myśli kierowcy: “już mam czerwone, ale za szybko jadę, ale jeszcze zdążę, nic się nie stanie”. W tej chwili podmuchu i odwracania głowy również czas mi się zatrzymał. Od tej chwili staję co najmniej o metr, albo dwa od krawędzi jezdni i zawsze patrzę uważnie zanim wejdę na jezdnię nawet gdy jest zielone…
Kamień
Najpierw coś zapiekło, a po chwili ból zaczął narastać. Zacząłem masować brzuch, ale ból nie zmniejszał się, przeciwnie, narastał i narastał. Przychodził falami i falami delikatnie słabł. Wszelkie pastylki od razu kończyły w misce z wymiocinami, a ból sukcesywnie stawał się coraz większy i większy. Najpierw reakcją było ciche jęczenie, potem wycie, wreszcie jedyne co można było zrobić, to przeraźliwy krzyk… z głębi trzewi rozdzierający wrzask, jedna godzina, druga, falami, do zmęczenia, ale jako jedyna możliwość przyjmowania bólu razem z krzykiem… wreszcie decyzja wyjazu do szpitala, kroplówka ze środkiem rozkurczowym i przeciwbólowym… w końcu ulga, po trzeciej kroplówce wizyta w łazience, gdy już można było wstać i kamień, który zadzwonil o muszlę toalety… jak trudno nam docenić nasze zwyczajne bycie, istnienie, bycie bez bólu, zapach świerzego chleba, odczucie mokrej i chłodnej rosy, zapach igliwia i lasu… wygląda, że aby docenić łyk chłodnej wody, trzeba doświadczyć żaru i przejść przez pustynię… pozwolić, by nasze małe ja wybaczyło sobie wszystko, przyjęło siebie takim jakie jest, przyjęło, ale i poddało się całkowicie, porzuciło złudzenia wielkich osiągnięć i wolności, idee wyzwolenia siebie i innych, by TO co jest dopełnieniem mogło się ujawnić… wreszcie, by postrzegać złudzenie i oświecenie, a w końcu i to co je przekracza, Źródło Wszystkiego, jako wynik, to nieuchwytne, ciągle zmieniające się, przekraczające zjednoczenie i podział, dynamiczną wielość perspektyw widzenia w tej jednej pulsującej nieuchwytnej chwili… usłyszeć kamień uderzający o muszlę toalety i spuścić wodę…